Borneo – największa wyspa Archipelagu Malajskiego i Azji, trzecia pod względem wielkości wyspa na świecie po Grenlandii i Nowej Gwinei. Północna jej część należy do Malezji.

Z Phuketu do Kota Kinabalu dotarłam w 5.5 godziny, z krótką przerwą w Kuala Lumpur. Nota bene, niewiele brakowało a spóźniłabym się na samolot do KK, bo oczywiście zapomniałam o godzinnej różnicy czasowej i zupełnie się nie spiesząc, w spokojnym tempie przelogowywałam się ze strefy międzynarodowej do strefy krajowej tego dosyć dużego lotniska. Jakież było moje zdziwienie, gdy usadowiwszy się z Kindlem w ręku już przy docelowej bramce, nagle usłyszałam, że właśnie zaczyna się boarding 🙂

Po raz pierwszy leciałam malezyjskimi liniami i muszę powiedzieć, że całkiem to dobrze wyszło. Pomimo, że nie byl to wielki Airbus to leciało się całkiem komfortowo, mając możliwość nie tylko oglądania czegoś przed nosem czy posłuchania muzyki ale także np. doładowania telefonu. Tego się po nich nie spodziewałam.

Po przylocie rozbawia mnie miejsce do palenia przed lotniskiem, gdzie oczywiście ląduje w pierwszej kolejności. W dali widać góry. Palę papierosa i trudno mi uwierzyć, że jednak tu jestem.

Z lotniska zabiera mnie do hotelu grab taxi. Borneo wita mnie niesamowitym zachodem słońca, który oglądam niestety z jadącego samochodu. Niebo płonie.

Do hotelu dojeżdżam już po ciemku. Przemiła obsługa, na przywitanie sok pomarańczowy i dostaję klucz do domku, w którym spokojnie mogą się ulokować trzy osoby. Z tarasu widok na podświetlony basen. Kolację jem w uroczej restauracji z widokiem na morze.

Okazuje się, że gekonki są tu trochę większe niż na moim tarasie w Tajlandii 🙂

Rano rozglądam się po terenie. Zieleń, basen, morze. Jest pięknie. Trafiłam do małego raju. Podczas śniadania widzę przebiegające po terenie małpki.

I wszędzie dookoła wspaniała roślinność i cudowne kwiaty.

Niestety, nie wszystko jest takie wspaniałe. Okazuje się, że morze nie jest w tym miejscu do pływania. Jest nie tylko zaśmiecone ale także pełne meduz, które jak się okazuje, nie należą tu do stworzeń zbytnio przyjaznych. Te małe są niemiłe w czasie pływania a te większe groźne dla zdrowia. Pomimo pieknych widoków moczyć się można jedynie w basenach, z czego oczywiście korzystam. Gorąco.

Po południu wsiadam do lokalnego busika i jadę do Kota Kinabalu, które znajduje się w odległości ok. 20 km od miejsca mojego pobytu. Płacę za tę podróż 3 MYR, czyli niecałe 3 zł.

Wysiadam przy Centre Point Shopping Mall i ruszam na Central Market. A tam po prostu głupieję. Tak ogromnego rynku z jedzeniem jeszcze nie widziałam. Można tu kupić chyba wszystkie owoce morza w postaci zarówno świeżej jak i suszonej, najrozmaitsze warzywa i przyprawy, różnego rodzaju ciasta, faszerowane czymś a’la naleśniki, przyrządzone na różne sposoby mięsa. Pośród tego dziesiątki stolików, gdzie można zjeść wszystko to, co leży na stołach, odpowiednio przygotowane. Niesamowita rozmaitość smaków i kolorów.

W ogromnych pojemnikach stoją przygotowane z lodem soki o różnych smakach. Próbuję kokosowego a potem mango.

Do jedzenia biorę coś, co przypomina złożony w czworokąt i podsmażony naleśnik. Jest nafaszerowany kapustą z jajkiem i czymś jeszcze. Rewelacja.

Z rynku przechodzę nadmorską promenadą wypełnioną do szczętu barami i restauracjami.

Zaglądam do tutejszych „złotych tarasów ” pełnych wszelakiego dobra.

Do hotelu wracam Uberem.