Wybrałam się wczoraj do osławionego miejsca Polonnaruwa, gdzie główną atrakcją jest oglądanie ruin starodawnych świątyń, czyli taki Angkor jak w Kambodży. Miejsce polecane przez wszystkie przewodniki jak również przez turystów zafascynowanych tego typu obiektami. Na Sri Lance są takie dwa obszary, wpisane oczywiście na listę UNESCO. No cóż, jak mus, to mus – podjęłam wyzwanie 😃

Można powiedzieć, że, jak dla mnie, świtem bladym, czyli ok. 9.00 rano, tutejszym skrótem dotarłam do przystanku autobusowego, skąd mniej więcej w 1,5 godziny miałam dotrzeć do Polonnaruwa. Tym razem nie zdążyłam wypalić nawet papierosa jak pojawił się autobus. Koszt biletu – 160 rupii czyli jakieś 2,72 zł. No i znowu zaczął się wyścig z czasem. Kierowca, nie zważając na panujący ruch na szosie, uskuteczniał rajd samochodowy, wyprzedzając wszystko jak leci. Zrobienie jakiegokolwiek zdjęcia z trasy było całkowicie niemożliwe. A szkoda, bo po drodze pojawiały się samotne osobniki dzikich słoni, z którymi zderzenia kierowca unikał poprzez gwałtowne hamowanie w ostatnim momencie, sprawiając ,że wszyscy w autobusie z trudem unikali rozbicia sobie głowy o poprzedzające ich siedzenia. Moje serce i mój żołądek znowu gdzieś się razem spotykały na wysokości gardła. Ulga, jaką poczułam, wysiadając z tego wehikułu, była nie do opisania.

Na miejscu czekał na mnie Asela, właściciel miejsca, w którym przebywam i który miał mnie oprowadzić po całym terenie. I nastąpił mały zong. Okazało się, że za oglądanie tych ruin, życzą sobie spore pieniądze. Po dłuższym namyśle doszłam do wniosku, że wolę zapłacić takie kwoty za coś, co jednak bardziej mnie interesuje i bawi, niż oglądanie ruin świątyń, które tu w Azji wyglądają podobnie. Naoglądałam się ich w Tajlandii, widziałam je w Kambodży i niekoniecznie musiałam je jeszcze oglądać tutaj. Żeby jednak wyprawa do Polonnaruwa nie była tak zupełnie na darmo, Asela zawiózł mnie w kilka miejsc wokół, gdzie mogłam trochę tych ruin obejrzeć bezpłatnie, co całkowicie mnie usatysfakcjonowało.

Powrót do hotelu, był już zupełnie inną przyjemnością. Jechaliśmy bocznymi drogami, gdzie na spokojnie mogłam oglądać pięknie zielone pola ryżowe, jeziora i co najważniejsze, mogłam nareszcie zrobić zdjęcia dzikich słoni, które nie wiadomo po co wychodzą sobie z parków narodowych na drogę.

Ponieważ nie straciłam zbyt dużo czasu na oglądanie ruin, Asela podrzucił mnie do Sigiriya, gdzie można popatrzeć i nawet wspiąć się na słynną Lion Rock, czyli Lwią Skałę. Jest to stanowisko archeologiczne w Sri Lance, z ruinami starożytnego pałacu i twierdzy wzniesionymi za panowania króla Kassapy na szczycie 180-metrowej skały. Jedno z siedmiu miejsc w Sri Lance umieszczonych w wykazie światowego dziedzictwa kulturowo-przyrodniczego. Wchodzić na tę skałę zamiaru nie miałam, ale obejście jej dookoła wydawało się dobrym pomysłem. I ten rodzaj turystki odpowiadał mi bardziej.

Po wejściu do Lion Rock Park ruszyłam żółtą drogą przed siebie.

W początkowej fazie mojej wędrówki pojawiło się paru ludków, którzy docierali do miejsca, gdzie należało zapłacić za wdrapywanie się na tę skałę i skąd prowadziła droga pod górę. Ja ruszyłam dalej, straszona przez kierowców tuk-tuktów, że dalszy samotny spacer może się zakończyć spotkaniem oko w oko z dzikimi słoniami i że koniecznie powinnam jednak wziąć transport, bo tak jest bezpieczniej. Zaryzykowałam, choć później przyszedł moment, kiedy uważnie śledziłam okolicę i nasłuchiwałem ewentualnych odgłosów. To, co widziałam po drodze, warte było tych paru momentów niepokoju.

Oczywiście, jak to zwykle u mnie bywa, gdzieś po drodze, pominęłam jakiś zakręt i w rezultacie, po trzech i pół km wylądowałam na szosie, a nie w miejscu, do którego powinnam dotrzeć. Robiło się późno, a ja stojąc na tej szosie nie bardzo wiedziałam, w którym kierunku mam iść. Ruszyłam na czuja w prawo (zadziała chyba intuicja) i po jakim czasie zobaczyłam drogowskaz pokazujący kierunek na Lion Rock Park. Ruszyłam dziarsko drogą, choć po całym dniu, byłam już lekko zmęczona. Jak na złość – żaden tuk-tuk na szosie się nie pojawiał, choć tym razem byłam gotowa, żeby z niego skorzystać 😃 Ale przecież mnie w życiu dopisuje trochę szczęście. Cudowny, młody człowiek na wielkim motorze, widząc samotną aczkolwiek dzielną kobietę, maszerującą po szosie, zatrzymał się z pytaniem, czy ja przypadkiem nie potrzebuję pomocy i czy dam radę wsiąść na ten motor, bo jeśli tak, to on mnie dowiezie w bardziej cywilizowane okolice 😂 Dałam radę wsiąść 🤣 Jak się w czasie tej jazdy okazało, czekał mnie jeszcze spory kawałek do przejścia. Wyglądało na to, że młody mężczyzna uratował mi życie 😂 A na dodatek, zrobił to najwyraźniej z życzliwości i z przyjemnością, bo obruszył się strasznie, gdy chciałam mu za to zapłacić. W taki to sposób dotarłam do miejsca, które od początku wędrówki było moim celem 🙂

Asela wysłał po mnie tuk-tuka i szczęśliwie wróciłam do miejsca pobytu. Spacer wokół tej góry, był najlepszą jak do tej pory atrakcją w czasie mojego tutaj pobytu. Tego, co widziałam i przeżyłam, nikt mi nie odbierze. A dzikich słoni na szczęście na swej drodze nie spotkałam 🙂