Z Ko Chang wróciliśmy 31 grudnia. Na Kamalę dojechaliśmy w końcowym efekcie lokalnym autobusem, który zatrzymywał się po prostu przed 7eleven (to taka nasza Żabka). W domu byliśmy około 19.00, a przecież czekała nas następna krótka podróż na Nai Yang, gdzie byliśmy umówieni z naszymi przyjaciółmi na spędzenie wspólnego Sylwestra na plaży. Wszystko robiliśmy w biegu i ostatecznie przed 22.00 mogliśmy się już z nimi przywitać. Mój ulubiony właściciel hotelu Nai Yang Place nie tylko, że przed naszym wyjazdem na plażę postawił nam wszystkim butelkę dobrego szampana, to jeszcze osobiście nas tam odwiózł. Mąż mi wybaczy, ale ubóstwiam tego faceta 🙂

Na plaży nie było na szczęście problemu ze zdobyciem stolika i mogliśmy zamówić w końcu coś do jedzenia, bo po całym dniu podróży, nasze organizmy wybitnie domagały się już posiłku. Żeby nie robić przykrości kelnerom (:)), z ukrycia dolewaliśmy do napojów nasz własny alkohol. Ich trunki może są i dobre, ale jakieś to takie słabiutkie 🙂

A potem, w przeciwieństwie do ubiegłego roku, na tajskiej praktycznie plaży zakwitły o godz. 24.00 przewspaniałe fajerwerki. Muszę przyznać, że to przywitanie Nowego Roku różniło się bardzo od poprzedniego, w którym wystrzelono tylko kilka i to mało spektakularnych. Rok 2018 rozbłysnął tysiącem kolorów. Było rewelacyjnie.

Z plaży pieszo wróciliśmy do hotelu, gdzie oczywiście na nas czekał zamówiony na tę noc pokój. Nowy Rok spędziliśmy wszyscy na plaży. Wieczorem wróciłiśmy na Kamalę. I znowu przepakowanie wszystkiego bo 3-go wyruszaliśmy do Chiang Mai. Głównym celem była wyprawa do dżungli i słoni. Ja jechałam odświeżyć wrażenia z poprzedniej wyprawy a Andrzej po to, by przeżyć tę przygodę po raz pierwszy.

Poranny wylot i o 12.30 byliśmy już w Chiang Mai. Do hotelu z lotniska oczywiście przyjechaliśmy tutejszą taksówką 🙂

IMG-20180103-WA0003.jpg

Szybkie zakwaterowanie i ruszyliśmy na miasto.

Z przyjemnością służyłam Andrzejowi za przewodnika. I znowu jakieś świątynie, mrożona tajska herbata z mlekiem po drodze (rewelacja!), a w końcu oczywiście jakiś bazar i te ceny, które doprowadzają do tego, że wydaje się tu więcej pieniędzy, niż się zaplanowało. No bo to tylko 10 zł a to tylko 6 zł 🙂 I tym sposobem znowu jestem posiadaczką paru ciuchów a mój mąż posiadaczem jakiejś masy drobnych prezentów 🙂

W jednej ze świątyń wrzucamy na szczęście po 10 batów do miseczek ustawionych przed siedzącymi figurami 10 najsławniejszych lamów. Podobno będą czuwać nad nami i przyniosą nam w nowym roku wszystko, co najlepsze. A jeśli się spełni, to pomogą nam tu wrócić.

Na drugi dzień o 8.00 rano czeka na nas jeep. Z samochodu wychodzi Jimmi, który był jednym z moich przewodników poprzednim razem. Patrzy na mnie i nagle słyszę okrzyk: I know you 🙂 Rozpoznał mnie po praktycznie całym roku.

Pakujemy się do jeepa i zbierając po drodze grupę, ruszamy w góry. Niewiarygodne, ale zestaw osób w grupie podobny jak poprzednio – dwoje Niemców, jeden Francuz i my. Wszyscy wracają tego samego dnia, a to oznacza, że my znowu będziemy mogli drugi dzień przeżywać sami.

Ten sam rynek na którym kupujemy banany dla słoni i produkty do naszych posiłków. A potem już trochę jednak poprawiona droga do campu. Trzęsie nie na tak długim odcinku jak poprzednio.

Historia zatoczyła koło. Na campie jeden słoń więcej ale ciągle te same twarze i ta sama suka, która towarzyszyła mi podczas tamtego trekingu i tak jak wtedy będąca mamą następnego brązowego szczeniaczka. De javu 🙂

Tym razem ta wyprawa jest przede wszystkim dla Andrzeja. Kiedy oglądam wszystkie zrobione przeze mnie i przez naszych przewodników zdjęcia to myślę, że cieszył się nią tak samo jak ja rok temu.

Po wspaniałej zabawie ze słoniami i krótkim wypoczynku ruszamy na miejsce noclegu. Tym razem nie będziemy spać w pokoiku z bambusa ale w całej chacie zbudowanej z tego materiału. Otwory do niego są wszędzie 🙂 Dobrze, że jest dach, aczkolwiek z dziurami 🙂 W przypadku ulewnego deszczu, może być troszkę niekomfortowo 🙂 Patrząc na ogromne otwory w podłodze, łudzę się tylko nadzieją, że żadne zwierzę nie skorzysta z tej drogi, by złożyć nam wizytę 🙂 Dostajemy dwa cienkie materace, kołderkę, dwie małe poduszki i śpiwory. W nocy może być chłodno, bo po naszym apartamencie hula wiatr a na północy Tajlandii, zwłaszcza w górach o tej porze jest dużo chłodniej niż na południu. W końcu tu jest zima 🙂 Nad naszym legowiskiem – moskitiera.

Chatka może pomieścić 10 osób, ale my ją dostajemy tylko dla siebie. I dobrze – w ośrodku przebywa także grupa Duńczyków i oni zostali ulokowani w bambusowych pokoikach.

Niestety rano zachmurzenie jest zbyt duże, żeby zobaczyć wschód słońca. W tym przypadku nie mamy szczęscia. Po śniadaniu ruszamy w drogę do campu. Tak jak poprzednio idziemy przez wioskę Karen

A potem krótka decyzja. Andrzej wyrusza sam z Jimmim na trekking po dżungli a ja dołączę później, żeby razem przepłynąć się bambusową tratwą. Niestety, po tamtej przygodzie w Bangkoku nie czuję się jeszcze zbytnio na siłach a ścieżka do przejścia nie jest aż taka łatwa. Andrzej robi po trasie kilka ujęć.

Spotykamy się na przystani i wsiadamy na tratwy. Tak jak poprzednio, nie robimy zdjęć po trasie przepływu, bo zostajemy przez Jimmiego pozbawieni sprzętu. Robienie zdjęć na tratwie grozi jednak naszym telefonom zamoczeniem.

Zmęczeni ale zadowoleni wracamy do Chiang Mai a w 2 dni później jesteśmy znowu na Kamali. Jeszcze jedna wyprawa za nami i jeszcze jedne niezapomniane przeżycia.

I tylko ten czas tak szybko tu płynie. Za trzy dni Andrzej wraca do domu a ja zostaję znowu sama. Chyba będzie tu trochę pusto.