Pożegnałam urocze miejsce w Sigiriya i wyruszyłam do Kandy. Miejsce, które sobie zarezerwowałam okazało się być tzw Bed& Breakfast, czyli 2 pokoiki do wynajęcia z cudownym widokiem na rzekę i roślinność dookoła. Pokój urządzony można powiedzieć nowocześnie, ze świetnie zrobioną łazienką i rewelacyjnym tarasem. Ogromnie przyjazna rodzina. Jeszcze tego samego dnia, właściciel obiektu zabrał mnie na wycieczkę po najsłynniejszych miejscach w Kandy.

Wizyta w Świątyni Zęba, gdzie jako relikwia przechowywany jest ząb Buddy, pokazywany dwa razy dziennie – rano i wieczorem, pomnik Buddy, aktualnie w okresie renowacji, muzeum usytuowane w pobliżu świątyni (niestety nie wolno było robić w nim zdjęć) i Dancing Show, gdzie podczas godzinnego występu można było napawać się tańcami typowymi dla regionu Kandy. Wieczorem dostałam najlepszą jak do tej pory kolację. I tak minął pierwszy dzień w Kandy.

Drugi dzień w Kandy to przede wszystkim wyprawa do Królewskiego Ogrodu Botanicznego w Peradeniya. Jest to najstarszy formalnie ogród na Sri Lance, położony 460 metrów nad poziomem morza, nad piękną rzeką Mahaweli i oddalony o 5 km od wschodnich obrzeży Kandy. Oficjalne podwaliny tego parku powstały w 1821 roku aczkolwiek początkiem sięga on do 1371 roku, kiedy to tron objął król Wickramabahu III.

Nieprzebrane ilości okazów flory z całego świata – jest tu podobno ponad 4000 gatunków, ogrom najróżniejszych zapachów, a dodatkowo jeszcze trochę fauny w postaci setek wiszących na drzewach nietoperzy i biegających swobodnie małpek.

Do ogrodu pojechałam tuk-tukiem, ale do Kandy wracałam autobusem. I chyba już nie będę w Polsce narzekać na korki. To, co się tutaj dzieje na ulicach, jest nie do opisania. Wszyscy jeżdżą jak chcą, byle do przodu, a jak się jest takim dużym jak autobus, to się stoi i czeka na możliwość przesunięcia do przodu.

Samo Kandy nie jest zbytnio ekscytujące. Zatłoczone zarówno na jezdniach jak i na chodnikach i poza oczywiście samym centrum, w którym króluje jezioro, jest brudne, z obdrapanymi budynkami, nieprawdopodobnie głośne, po którym spacerowanie nie należy do przyjemności. Tłumy ludzi na chodnikach, setki różnego rodzaju pojazdów na jezdniach. Ludzie wrzeszczą, samochody trąbią – no rejwach jak ta lala. Fakt, ja jak zwykle polazłam na zaplecze, od drugiej strony fasady i byłam tam, jak zwykle w takich momentach, jedyną bladą twarzą, na którą niektórzy patrzyli że zdziwieniem 😂 Po półtoragodzinnym spacerze, czułam się tak, jakby ktoś mnie buldożerem przejechał i w porównaniu ze wspaniałym ogrodem botanicznym, był to ogromny kontrast.

Żeby odetchnąć od hałasu i tłumów, zakończyłam dzień krótką wycieczką wynajętą łodzią po faktycznie bardzo ładnym jeziorze. I tu przynajmniej miałam szczęście zobaczyć zwierzę, które oni ciągle nazywają jaszczurką, a ja bym już raczej powiedziała, że to jakiś rodzaj warana. No i oczywiście znowu wiszące na drzewach nietoperze. Do hotelu wróciłam zmęczona całodzienną wędrówką, ale za to w pełni usatysfakcjonowana.