Ostatnie dni na Phuket raczej już trochę niespokojne. Wieści dochodzące z Europy związane z rozprzestrzenianiem się koronowirusa coraz bardziej niepokojące. Informacja o zamknięciu granic w Polsce i o zawieszeniu mojego lotu nie poprawia nastroju. Zaczynam się bić z myślami – zostać dłużej w Tajlandii, gdzie sytuacja nie jest tragiczna, czy szukać drogi powrotnej i wracać jednak przede wszystkim do rodziny.

Na Kamali pustoszeje plaża. Z dnia na dzień coraz łatwiej policzyć ludzi. Leżaki wokół puste, coraz rzadziej ma się okazję z kimś porozmawiać.

Mój lot Emiratami na 31 marca zaczyna też być wątpliwy. Proponują mi wylot do Dusseldorfu, aczkolwiek nie wiadomo, czy do tego czasu Niemcy także nie zamkną granicy. A jeśli nawet się uda, to co dalej? Pociągiem z bagażami do Frankfurtu nad Odrą a potem chyba na pieszo przejście przez granicę. Po drugiej stronie może czekać na mnie mąż. Wieści z Niemiec nie zachęcają do obrania tej drogi. Wygląda na to, że jedyną szansą na powrót jest LotdoDomu, pod warunkiem, że uda się zdobyć bilet. Te terminy, które oglądam, są już w większości wykupione. Rejestruję się na ich stronie i postanawiam czekać.

W czwartek 19 marca na plaży 25 osób. Klęska ekonomiczna dla Tajów. Marzec zazwyczaj to ciągle sezon, w którym Tajowie zarabiają na następne miesiące pory deszczowej. W tym roku to im się nie uda. Sklepy, restauracje, gabinety masaży, barki na plażach – pustoszały już od lutego.

Idę spacerem po plaży, nie zdając sobie jeszcze sprawy, że to już ostatni . Dziwne uczucie, kiedy patrzy się dookoła i nie widzi ludzi. Takie obrazki można było zobaczyć tylko na małych wyspach. A to przecież Kamala, po której w okresie świąteczno-noworocznym trudno się było poruszać.

Wracam do domu wyjątkowo późnym wieczorem. Z ciekawości wchodzę na stronę LotdoDomu i nagle stwierdzam, że mam możliwość za dwa dni wylecieć z Bangkoku do domu. No i lekka panika – jakim cudem uda mi się spakować cały dom po czterech miesiącach pobytu, wylecieć nazajutrz do Bangkoku a potem w sobotę o 8.20 do Warszawy???? Ryzykować czy czekać może na następną okazję? A jak nie będzie? Gonitwa myśli i w końcu tzw „męska” decyzja. Sprawdzam loty do Bangkoku i klikam rezerwację biletów. Jest 24.00. Do 4.00 nad ranem pakuję rzeczy, ogarniam dom, odkładam rzeczy, które trzeba wysłać do Polski pocztą. Niestety limity bagażu obniżone, wszystkiego na samolot nie uda się zabrać.

O 10.00 rano mój przemiły sąsiad zawozi mnie na pocztę. Stamtąd biegnę na plażę pożegnać wszystkich moich tajskich i europejskich przyjaciół, którym jeszcze dnia poprzedniego mówiłam: see you tomorrow. Dużo uścisków, łzy wzruszenia, wrzucane na prędce przez nich drobne prezenty do mojego plecaczka. Moon zawozi mnie skuterem do domu. Ostatnie pakowanie i o 16.00 jadę na lotnisko. 0 21.00 melduję się w wybranym spod dużego palca hostelu. Pokój malutki, bez okna, ale czysty i z własną łazienką. Plus – blisko lotniska.

A potem jeszcze trochę walki z przepakowywaniem walizek, trzy godziny snu i o 5.30 wyjazd na lotnisko. O godz. 14.00 w sobotę melduję się w Warszawie. Wróciłam do domu. A teraz 14 dni kwarantanny i wiara w to, że niczego po drodze nie załapałam, bo tylko tam były jakieś możliwości. Z Tajlandii wyjechałam z całą pewnością zdrowa.

Żal tylko, że nie wszystkich mogłam osobiście pożegnać, nie wszystkim mogłam podziękować za to, co dla mnie robili, nie wszystkich mogłam uściskać. No cóż, życie.

A na zakończenie mała galeria zwierząt – przydomowych i okolicznych, które towarzyszyły mi przez te kilka miesięcy 🙂 a także widoki z mojego ogródka 🙂