Żeby zobaczyć tu jakiekolwiek zwierzęta trzeba bezwarunkowo wstawać o jakichś nieludzkich, przynajmniej dla mnie godzinach. Nie zdziwiłam się więc wcale, gdy Clement zrobił zbiórkę o godzinie 6.00. Jedziemy zobaczyć delfiny, jeśli nam się uda, ponurkować na rafach w Morskim Parku Narodowym w Kisite i zwiedzić małą wioskę na wyspie Wasini. Oczywiście czeka nas najpierw co najmniej 2 godziny jazdy samochodem po kenijskich drogach.

Mombasa, to drugie co do wielkości miasto i główny port w Kenii, położone na koralowej wyspie w zatoce Oceanu Indyjskiego. Wyspa jest połączona z jej terytorium miejskim na kontynencie o powierzchni 100 mil kwadratowych (259 km2) groblą, mostem i promem i ma powierzchnię 5,5 mil kwadratowych (14,25 km2). Historycznie – pierwsza stolica Kenii.

Z uwagi na swoje położenie, aby z niej wyjechać, w zależności od obranego kierunku jedzie się mostem (w kierunku Somali) lub przeprawia się promem w kierunku Tanzanii. Dzisiaj właśnie czeka na nas ta druga opcja. Rankiem, bez specjalnych problemów i czekania wjeżdżamy na prom i dosyć szybko przedostajemy się na drugą stronę, gdzie, jak się okazuje, czeka na niego setki mieszkańców, żyjących w tej podmiejskiej części miasta, ale dojeżdżających do pracy w jego centrum. Promów kursuje kilka i wszystkie zabierają zarówno pieszych jak i zmotoryzowanych w obydwu kierunkach. My mamy szczęście, bo jedziemy w przeciwnym niż większość o tej porze.

Po drugiej stronie zatoki, mieszka wielu ludzi, których nie stać na mieszkanie w mieście. Właśnie z uwagi na konieczność przeprawiania się promami i związane z tym potworne utrudnienia, życie w południowej części Mombasy jest dużo tańsze, a ceny za wynajem mieszkania dużo niższe, co bardziej odpowiada biedniejszej części lokalnej społeczności. Jest to tzw. miejska sypialnia, gdzie powstają jakieś tam domy mieszkalne, ale biznesu nie ma żadnego. Jadąc, mijamy po drodze setki tuk-tuków, samochodów i setki idących ludzi. Wszystko to zmierza w kierunku portu i promów.

Po ponad dwugodzinnej jeździe samochodem, docieramy w końcu do przystani, gdzie można w końcu odetchnąć od kurzu kenijskich dróg. Oczywiście jak wszędzie tutaj, najpierw sprawdzanie tożsamości, zakup biletów do parku morskiego i po zabraniu niezbędnych rzeczy, można będzie w końcu wsiąść do łodzi.

Załoga łodzi składa się z kapitana i jak się okazuje mojej prywatnej ochrony i pomocy w czasie nurkowania 🙂 Obydwaj to młodzi ludzie, którzy mieszkają na zlokalizowanej tu wyspie Wasini, będącej jakby pośrednio częścią parku narodowego. Żyją z wody i obsługi turystów. Jak wielu innych, ledwo kończą szkoły podstawowe w celu zdobycia podstawowej wiedzy, która pozwala im później uzyskać licencję na prowadzenie łodzi i wożenie przyjezdnych. Wygląda na to, że niczego więcej od życia nie potrzebują i że to im do życia całkowicie wystarcza. To jest ich życie i jak sami mówią – ich raj.

Wyruszamy w ocean. Podobno prawdopodobieństwo spotkania delfinów wynosi jakieś 80%. Tutejszy park jest ich naturalnym środowiskiem, w którym na dodatek czują się bezpiecznie. Tutaj mają swoje żerowiska i przebywają przez większość czasu. Niekiedy znikają w kierunku Tanzanii, od której dzieli nas tylko pewien szmat morskiej toni. Podobno stąd, jakby się uprzeć, można dopłynąć do Południowej Afryki 🙂 Po półgodzinie naszej wodnej wędrówki trafiamy w końcu na wyczekiwane delfiny. Wrażenie jest fantastyczne. Widziałam je już przepływające koło łodzi w Egipcie, ale te są bliziutko, praktycznie na wyciągnięcie dłoni, a tym samym wydają się być większe, niż te egipskie. A może nawet i są – w końcu w Afryce wszystko jest trochę większe 🙂

Po spotkaniu z delfinami płyniemy prosto na ogromne przestrzenie parku narodowego, gdzie na rozległym terenie ciągnie się bardzo długi pas raf koralowych. Niektórzy twierdzą, że po australijskiej i egipskiej rafie, ta kenijska zajmuje trzecie miejsce w świecie. Egipską znam, australijskiej nie widziałam, ale ta kenijska wywarła na mnie duże wrażenie. Wspaniała roślinność i bogactwo ryb sprawiają, że nie chce się człowiekowi wychodzić z wody. Niestety, zdjęć podwodnych nie mam. Musicie uwierzyć na słowo, że było pięknie. No i co najważniejsze, przepłynęłam szmat drogi, ale nie sama. Mój wodny opiekun cały czas mi towarzyszy i pilnuje, żeby nic mi się nie stało, holując jednocześnie przez całą drogę koło ratunkowe, którego nie powiem, czasami się przytrzymuję, żeby odpocząć.

Wracam szczęśliwa, zachwycona aczkolwiek jednak trochę zmęczona. Dawno nie nurkowałam tak długo i na takim dużym dystansie, ale było naprawdę warto. W łodzi czeka na mnie ogromna taca owoców.

Po powrocie płyniemy jeszcze na skraj raf, gdzie na środku oceanu odpływ właśnie odkrywa powoli małą, piaszczystą wyspę, z fantastycznie w tym momencie zieloną i cieplutką wodą, co pozwala znowu wyskoczyć do wody i tym razem się po prostu popluskać. Raj, prawdziwy raj.

Z pięknego raju ruszamy do wioski. Czeka tam na nas lunch w lokalnej restauracji z widokiem na ocean. Na stół wjeżdżają potrawy: ryż, jakaś jarzynka z alg albo innej morskiej roślinności, wspaniale przygotowana ryba, gotowane korzenie czegoś tam, nota bene, pyszne, grillowane krewetki i mały homar. Jedzenie rozpływa się w ustach 🙂

Po lunchu spacer po jednej z wiosek, bo jest ich tutaj trzy. Na wyspie mieszka ok. 3200 mieszkańców i w większości jest to społeczność muzułmańska. Energii dostarczają im panele słoneczne, słodką wodę deszcze, którymi napełniają specjalnie wybudowane zbiorniki. Mają tu pierwszą pomoc medyczną, szkołę dla maluchów, meczet i coś na kształt kościoła, dwa, trzy sklepiki. Po wszystkie tak naprawdę niezbędne rzeczy muszą wyruszać na ląd.

W końcu czas opuścić wodne widoki i wrócić niestety na stały ląd. Wygląda na to, że wrażenia i woda wyciągnęły ze mnie wszystkie siły i tak naprawdę droga powrotna strasznie się dłuży, pomimo, że cały czas z Clementem gadamy. Najgorsze nas czeka na końcu, bo kolejka do promu jest ogromna. Wydaje się, że będziemy tam czekać na wjazd godzinami. Ale od czego korupcja w tym kraju – Clement gdzieś dzwoni, pojawia się skądś policjant i podczas rozmowy z Clementem, ręka policjanta wsuwa się do środka przez otwarte okno, gdzie szybko przechwytuje podaną gotówkę. Opuszczamy kolejkę i ruszamy do portu przeciwną stroną jezdni. Zatrzymujemy się w bezpiecznej odległości od promu, pozostawiając kolejkę za sobą. Nie oznacza to jednak, że odpłyniemy pierwszym czy drugim promem. Tutejszy system przewiduje wpuszczenie na pokład części samochodów a następnie wypełnienie go nadchodzącymi z niewiadomo skąd znowu setkami ludzi. Przed moimi oczami przewija się tłum pasażerów wysiadających z promów i wsiadających na nie. Mam wrażenie, że ci, co na niego wsiadają, to druga zmiana jadąca do pracy na noc. Odpływamy trzecim. Teraz już tylko próba ominięcia ogromnych korków w samej Mombasie, co nie do końca się udaje, ale jednak jest lepszą wersją dojazdu i w końcu ląduję w domu.