Ostatni dzień w Mombasie. Jutro wylot do Nairobi i powrót do kraju. Clement zabiera mnie na ostatnią wspólną wycieczkę. Tym razem idziemy znowu śladami historii Mombasy.

Na początek przejażdżka ulicami Mombasy, dopóki jasno i można zobaczyć ulice i budynki jeszcze w pełnym słońcu. Jedziemy zatłoczonymi ulicami pełnymi samochodów, autobusów, matatu, motorków boda-boda, tuk-tuków, drewnianych wózków i ludzkiej masy. Większość budynków zbudowana jeszcze w czasach kolonialnych, dziś zatraciła wiele ze swojej świetności, aczkolwiek ciągle ma swój klimat.

Clement wiezie mnie uliczkami starego miasta, pokazuje stare domy wciśnięte pomiędzy nowsze budynki, które trochę dziwnie wyglądają na tle pozostałych. Właściciele tych domów nie zgodzili się ich sprzedać i do dzisiaj pozostają zamieszkałe, przypominając dawne czasy Mombasy. Po drodze mijamy także monument wystawiony pamięci Dr Johanna Ludwiga Krapf, niemieckiego misjonarza, który został nazwany w Kenii ojcem kościoła anglikańskiego i który jako pierwszy zadbał o edukację ludzi z wybrzeża.

Trzeba przyznać, że pomimo często zaniedbanych obszarów, Mombasa ma swoją atmosferę. Nie ma tu wielkich budynków, ludność jest całkowicie przemieszana, kościoły, meczety i świątynie są tu budowane często obok siebie. Razem w sąsiedztwie mieszkają muzułmanie, chrześcijanie, Hindusi i Arabowie, na ulicach spotkasz zakwefione kobiety obok roznegliżowanych, w kolorowych sukienkach Murzynek. Miasto bogatych osiedli i ulic pełnych lepianek, po których się lepiej nie poruszać. I tak naprawdę to miasto, w którym przeciętny turysta nie powinien zapuszczać się w boczne uliczki nawet w biały dzień, nie mówiąc już o czasie po zmroku. I tego jednego żałuję – nie odważyłam się, tak jak w różnych miastach azjatyckich, wyjść sama i zwiedzać miasta w Kenii na piechotę. A szkoda, bo zwłaszcza w Mombasie bardzo by mi to odpowiadało.

Po zwiedzaniu Mombasy przez okna samochodu, jedziemy do Fortu Jesus wybudowanego przez Portugalczyków w 1953 r. W 1498 roku przybył do Mombasy Portugalczyk Vasco da Gama, aczkolwiek ówczesny król Mombasy, pomimo przesłania mu podarków, do portu go nie wpuścił. Zakotwiczył on więc w pobliskim Malindi. Z tego, co mówi historia Mombasa dosyć długo opierała się wszelakiego rodzaju najazdom, aż w końcu pod koniec XV wieku utraciła swoją niepodległość a kolonizatorzy wybudowali tu właśnie największą fortecę.

Jest to ciągle ogromna twierdza z potężnymi murami, wypełniona armatami skierowanymi w morze. Stąd niegdyś wypływały statki wypełnione, przetrzymywanymi tu niewolnikami. W tym celu później wykorzystywali ją także późniejsi władcy arabscy. Na koniec Brytyjczycy zrobili z niej więzienie. W latach 1895-1958 Fort Jesus pozostawał więzieniem rządowym.

Wokół twierdzy widać resztki kolonialnej zabudowy. To właśnie tutaj po raz pierwszy przyjechała Karen Blixen, która w rezydencji gubernatora poślubiła Brora Blixena, zaczynając swój nowy rozdział życia w Kenii. Fort pełni teraz funkcję muzeum, przypominając wszystkim dawne czasy świetności.

Po zwiedzeniu Fortu idziemy z Clementem na ostatnią, pożegnalną kolację. Urocza restauracja z widokiem na wejście do starego portu daje nam możliwość miłego odpoczynku po przebytych wrażeniach. Zamawiamy jagnięcinę z dodatkami i wspaniałą sałatką.

A potem jeszcze krótka przejażdżka nocą po ulicach Mombasy i oczywiście osławiona wizytówka tego miasta – aluminiowa atrapa kłów słoniowych zwana bramą do Mombasy. Kły zostały tu ustawione z okazji upamiętnienia wizyty królowej Elżbiety w 1952 r.

I tak kończy się moja przygoda z Kenią. Zrealizowałam marzenia, choć czasem w zetknięciu z rzeczywistością, okazały się być może troszkę wyidealizowane 🙂 Ale misja została spełniona i myślę, że w końcu Kenia przestanie chodzić po naszym domu. Zobaczyłam, co tylko się dało w ramach tych 18 dni, wywiozłam jak zwykle wiele cudownych wspomnień, nawiązałam nowe przyjaźnie, zobaczyłam troszkę inny świat. I tego jak zwykle mi nikt nie odbierze. 🙂