Trzeci dzień na Borneo (pierwszy po przylocie się nie liczy). Płynę na wyspy Sapi i Manukan. Za radą przesympatycznej recepcjonistki, jadę grab taxi do portu czyli Jesselton Point Ferry Terminal. W małej agencji turystycznej wykupuję przelot tutejszą speed boat na obie wyspy i wypożyczam zestaw do nurkowania. Całość kosztuje niecałe 50 zł. O 11.00 wsiadam na łódkę. Do dyspozycji mam dwie godziny na Sapi i trzy godziny na Manukanie.

Pierwsza w programie to maleńka wyspa Sapi. Po widoku nieprzyjaznego morza w ośrodku, zastanawiam się jaką wodę zastanę na wyspach. Już z daleka widać, że pływanie tutaj będzie wyglądać zupełnie inaczej. Woda w kolorze zieleni, kompletnie przejrzysta. Cudo malinowe.

Na wyspie widać przede wszystkim tuziemców no i oczywiście całe rzesze Chińczyków. Część z nich to może Koreańczycy ale ja ich nie odróżniam 🙂 Trzeba przyznać, że ta nacja zalała Azję do szczętu.

Nie ma tu aż takich dzikich tłumów jak na wyspach w Tajlandii, ale trochę ludzi jest. Widzę, że część z nich przygląda mi się z uwagą. Nic dziwnego, pomimo opalenizny, reprezentuję jednak grupę bladych twarzy, a tych za dużo tu nie ma. Zastanawiam się, co zrobić z moim plecakiem. Chciałabym popływać a nie jestem przekonana, czy tutaj, tak jak w Tajlandii, mogę wszystko zostawić i iść do wody. Chodząc po plaży natykam się na ogrodzony teren dla ratowników. To chyba moja ostatnia szansa. Czterech miłych, młodych ludzi pozwala mi rzucić rzeczy na ich teren. I teraz mam dylemat. Patrzę na pływające tu kobiety i zaczynam się zastanawiać nad właściwością swojego stroju. Jest to kraj muzułmański i większość kobiet pływa tu w ubraniu. Chinki generalnie poruszają się po plaży w sukniach wieczorowych, niektóre w nich pływają a potem zmieniają na wieczorowe ale suche. Ja niestety jestem w bikini, a tak ubranych tu kobiet nie ma zbyt wiele. Jeśli już mają na sobie kostiumy, to wygląda to raczej na krótki T-Shirt i spódniczkę. Mam na szczęście ze sobą sarong, aczkolwiek pływanie w nim uważam za zbyt kłopotliwe. Ryzykuję. Zasłonięta sarongiem schodzę do tafli wody, zrzucam go na plażę i do wody wchodzę już w kostiumie z nadzieją, że mnie nie ukamieniują 🙂

Woda wspaniała. O dziwo, przy tej ilości ludzi, kręci się w niej sporo różnych gatunków ryb. Nie są zbytnio kolorowe, ale za to jest ich wiecej niż w Tajlandii i są w różnych rozmiarach. Piasek bielusieńki, po rafach, jeśli tam kiedyś były, nie ma praktycznie śladu. Może i dlatego te ryby takie jasne, bo się upodobniły do podłoża 🙂 W wodzie oczywiście sporo Chińczyków, fotografujących z uporem maniaków wszystko, co się rusza. Ja zdjęć podwodnych niestety nie mam, ale z całą pewnością znalazlam się w galerii niejednego Chińczyka 🙂

Sama wyspa malutka, z ogromną jadłodajnią, zaśmiecona, trochę jak na tę wielkość przeludniona i ogólnie dlatego nie sprawiająca dobrego wrażenia. Jedno co ładne, to faktycznie morze.

Po dwóch godzinach pławienia się w nim płynę na Manukan.

I tu już jest trochę inaczej. Ludzi mniej a sama wyspa też wygląda sympatyczniej. Chyba bardziej zadbana, z możliwością wynajęcia tu noclegu, aczkolwiek też nie taka wielka. Woda równie przejrzysta jak na Sapi, choć ryb jakby trochę mniej. Spotykam natomiast jakieś trzy większe, które dostojnie przepływają pode mną. Tutaj rzeczy zostawiam na ławce pod opieką przemiłych tuziemek. Do Chińczyków nie mam zaufania 🙂

Tutaj też jak w Tajlandii można natknąć się wszędzie na kota. Ten siedział sobie uroczo na plaży.

Lunch zjadam w uroczej restauracji. Było to coś bardzo dobrego ale nazwy nie zdołałam zapamiętać 🙂

W oczekiwaniu na łódź powrotną zabawiam się obserwowaniem Chinek, robiąc od czasu do czasu dyskretnie zdjęcia. Rewia mody, to mało powiedziane. Obowiązkowo suknia prawie wieczorowa, kapelusze z szerokimi rondami, w rękach często parasolki. Brakuje tylko rękawiczek długich za łokcie. Na nogach nierzadko pantofle na wysokich obcasach. Czy im się nie pozwalają tak ubierać w Chinach i dlatego wykorzystują każdą sytuację poza krajem, żeby się porządnie ubrać? Bo w Tajlandii robią ten sam cyrk.

Droga powrotna na ląd była trochę bumpi, czyli wyrzucało w górę rozklekotaną łódź na falach morza, które zdążyło się do mojego powrotu wzburzyć, a sternik tej jednostki pływającej nie zamierzał wcale z tego powodu zwolnić. Pruł po tych falach z prędkością światła, nie zwracając zupełnie uwagi na podskakujących w łódce pasażerów 🙂 Z radością wysiadam na stały ląd.

I okazuje się, że mam szczęście, gdyż pogoda się całkiem psuje. Niebo zaciągnęło się czarnymi chmurami, z których zaczyna padać. Do hotelu wracam w deszczu.

A wieczorem czeka mnie jeszcze jedna atrakcja. Przeżywam swoje pierwsze w życiu trzęsienie ziemi. Podłoga w restauracji przez krótką chwilę się kołysze i mam wrażenie, że znowu jestem na statku. Głupie uczucie, zwłaszcza, że dzieje się to podczas kolacji. Od personelu dowiaduję się, że epicentrum tego było w górach a do nas tylko doleciało jakby trochę z odbicia. Ok. Zaliczone nowe doswiadczenie 🙂