W sobotę o godz. 8.30 zbiórka. Plecaki spakowane, butelki z wodą zabrane. Oczywiście, nie obyło się bez kłopotów. W ostatnim momencie zauważyłam, że niestety paski w moim plecaku podejrzanie zostały naderwane. Całe szczęście, że w hotelu mieli jakieś zapasowe i mogłam jeden wypożyczyć. Już sobie wyobrażam, co by się działo, gdyby mi te paski zerwały się na szlaku. Wyruszyliśmy w końcu na dwudniową wyprawę z noclegiem na kempingu w dżungli. Po wczorajszych opowieściach zaczęłam mieć naprawdę poważne wątpliwości,  czy ten trekking po dżungli jest faktycznie dla mnie.  Jak się później okazało,  były całkiem słuszne.  Tym razem trochę z moimi marzeniami przeholowałam.  Tak to jest, kiedy ma się młodą duszę i dużo starszy pesel. Chodziłam już na trekking w Tajlandii,  ale w porównaniu do trekkingu po dżungli na Sumatrze, był to tylko trochę trudniejszy spacer.

Już sam początek był lekko przesadzony. Zaczął się od bujanego mostu przez rzekę a potem bardzo długich schodów ostro w górę i na których już w połowie zabrakło mi lekko powietrza. Jakoś poszło. A potem to już niewiele po płaskim.

Po jakimś czasie trafiliśmy na pierwszą mamę z młodym. Zatrzymaliśmy się przy niej na dłużej, tym bardziej, że młody zaczął hasać i mama musiała za nim podążać.

Potem były następne. Niektóre siedziały wysoko, niektóre całkiem blisko i było to ogromne przeżycie. Oglądanie ich na wolności sprawia naprawdę wiele radości.

No cóż, uparłam się już dawno,  żeby zobaczyć te orangutany i cel został osiągnięty. Dobrze, że  miałam to szczęście zobaczyć kilka z nich, zanim w połowie trekkingu podjęłam decyzję o dojściu do kempingu trochę łatwiejszą drogą.  Po 6 km wędrówki, idąc kilkakrotnie ostro w górę i schodząc w dół po ogromnych i często potwornie śliskich korzeniach, w upale i dusznym powietrzu, z plecakiem na barkach, moje mięśnie nóg odmówiły posłuszeństwa. Pomimo przerw w wędrówce na podpatrywanie orangutanów czy też innych rodzajów małp, przerwy na owocową przekąskę i chwilowych przerw na odpoczynek, wiedziałam już, że zaplanowanym szlakiem iść nie dam rady.

Razem z drugim przewodnikiem wyruszyliśmy jeszcze raz w dół, tym razem już w kierunku rwącej rzeki aby później kroczyć ścieżką wzdłuż niej do zaplanowanego miejsca postoju na kempingu. Czy było łatwiej? W porównaniu z tym, co by mnie jeszcze czekało na typowym szlaku, który miał być jeszcze trudniejszy, niż dotychczasowe 6 km – z pewnością. Ale ciągle nie była to łatwa przechadzka. Wąskie ścieżki nad wysokimi skarpami, gdzie w dole szumiała rwąca rzeka, ciągłe podejścia w górę i w dół,  aczkolwiek mniejsze i na krótszych dystansach, przechodzenie przez jakieś wąskie kładki bez poręczy, kluczenie pomiędzy głazami wzdłuż rzeki i przekraczanie jej w 6 miejscach z jednego brzegu na drugi. Bez pomocy mojego cudownego przewodnika, za skarby świata nie dałabym rady przejść tego sama. Po następnych 3 godzinach wędrówki dotarliśmy do kampu.

Nie wstydzę się powiedzieć,  że byłam nieludzko zmęczona, ale też i w jakiś sposób dumna. Przeszłam 10 km przez sumatrzańską dżunglę w bardzo trudnych, jak dla mnie warunkach i pomimo tego, że na drugi dzień ledwo udało mi się podnieść z maty w namiocie, mam ogromną satysfakcję,  że to zrobiłam. Naprawdę było warto to przeżyć.  A troje dużo młodszych ode mnie ludzi, którzy poszli dalej, nie dość, że wstało 3 godziny później ode mnie, to też narzekało na ogromny ból mięśni. Dobrze, że z nimi dalej nie ruszyłam,  bo by mnie chyba helikopterem stamtąd zbierali.
Nocleg na kempie wśród odgłosów dżungli i szumu rzeki był można powiedzieć rewelacyjny. Dawno, w takich warunkach nie spałam,  ale po całym dniu wędrówki,  warunki nie miały najmniejszego znaczenia.  Po wręcz romantycznej kolacji przy świecach, o godz. 20.30 zapadliśmy wszyscy w sen niedźwiedzi.  Możliwość rozciągnięcia się na macie z poduszką pod głową była w tym momencie najwspanialszym pomysłem.

Po wielu jak na mnie godzinach snu obudziłam się po 6.00 rano i witałam przy kawie początek dnia w dżungli.  A potem zostałam otoczona wręcz ze wszystkich stron gangiem makaków. Nie wiadomo kiedy zostało skradzione moje, skondensowane mleko do kawy i cały kubek z cukrem. Były wszędzie,  polując na coś do jedzenia, wydając odgłosy,  walcząc między sobą. Podczas śniadania nasi cudowni przewodnicy stali przy nas na straży i odganiali je od nas, strasząc je różnymi sposobami.

Makaki towarzyszyły nam tak do południa i musieliśmy bronić przed nimi wszystkiego, co było jadalne. Zostaliśmy wszyscy na kempingu, susząc naszej ubrania, mocząc się w chłodnej rzece i odpoczywając przed dalszym etapem podróży.  Propozycja dodatkowego trekkingu przeszła bez echa 🙂 Młodzi ludzie udali się jedynie na spacer do pobliskiego wodospadu. Ja spasowałam. Łączył się on znowu z chodzeniem po ogromnych kamieniach, przekroczeniem rzeki i ścieżką trochę pod górę.  Uznałam, że kamieni, przekraczania rzeki i choćby najmniejszych pagórków mam po wczorajszym dniu dosyć.  Miałam unieruchomione wszystkie mięśnie od góry do dołu i poruszałam się raczej dostojnie 🙂

Po lunchu czekała nas jeszcze jedna, tym razem już nie taka męcząca przygoda. Okazało się, że spłyniemy z kempingu tą rwącą rzeką aż do furtki hotelowej. Przed nami był rafting na wielkich oponach. I to już była faktycznie niesamowita frajda.

W końcu dotarliśmy do hotelu.

Wieczorem zamówiłam sobie do pokoju masaż. Trochę pomogło, ale jutro nigdzie się nie wybieram.