Czwarty dzień w KL

 

Było Chinatown, były wieże i światła, były ptaki i kwiaty, przyszedł czas na ryby. Wyruszamy do Aquarium. Droga już znana, bo ulokowane jest w Parku przy „wieżach” 🙂 Przed dotarciem do akwarium podejmujemy próbę poznania trasy ostatniej bezpłatnej linii czyli Blue line. Jedziemy nią na ostatni przystanek, którym jest mały terminal lotniczy. Jest to lotnisko zlokalizowane w Kuala Lumpur i przeznaczone dla mniejszych samolotów. Pozostałe dwa oddalone są w odległości ok. 50 km od KL. Ponieważ wszystkie linie bezpłatne jeżdżą prawie po obwodzie koła, wracamy do centrum tą samą linią i do akwarium dochodzimy już spacerem. Przy okazji zobaczyłyśmy jeszcze inny kawałek miasta.

Na miejscu kolejna niespodzianka – koszt wstępu do akwarium wynosi 67 MYR zamiast wcześniej podawanych 47. I tu ciekawostka – okazuje się, że ceny wstępu dla turystów są droższe niż dla „tubylców”, a co śmieszniejsze, turyści są dzieleni na pochodzenia azjatyckiego i nie azjatyckiego. Ci pierwsi płacą drożej niż „tubylcy”, ale mniej niż ci drudzy. I to mi przypomniało, że w Tajlandii jest podobnie. Turyści płacą więcej niż Tajowie. No cóż, turystyka kosztuje 🙂

Jak się później okazuje, warto było zapłacić. Pokazana tu wodna flora i fauna robi duże wrażenie. Jest to rewelacyjny przekrój różnorodnych gatunków od małych meduz i krewetek począwszy, przez najdziwniejsze gatunki ryb głębinowych i raf koralowych do rozmaitych gatunków rekinów, płaszczek czy żółwi.

Oczywiście największą atrakcją jest wejście do tuby, w której wszystko to pływa człowiekowi po bokach i nad głową. Widok faktycznie niesamowity. Momenty, w których rekinowi lub płaszczce można praktycznie zajrzeć w oczy, zapierają czasami dech w piersiach. Ponieważ nie mogę udostępniać tu plików wideo, dla zainteresowanych wrzucam linka do całej galerii zdjęć i filmów z tego pobytu:  https://goo.gl/photos/qP573A5SGwY7Ejhg9.

Piąty dzień w KL

Mamy trochę dosyć miasta i strzelistych wieżowców. Jedziemy do ZOO. Trzeba oczy nacieszyć trochę zielenią. Tak się składa, że z naszego hotelu jest tam najlepiej i najtaniej dojechać taksówką. Pomaga nam w tym świetna aplikacja (działająca praktycznie na dużym obszarze Azji) tzw. Grab taxi. Na bazie internetu wpisuje się w niej miejsce aktualnego pobytu i miejsce docelowe. Aplikacja wyszukuje kierowcę, podaje jego imię i markę samochodu, którym przyjedzie, jak również pokazuje orientacyjny koszt podróży. Daje także możliwość wykonania telefonu do kierowcy lub wysłania wiadomości. Jednocześnie pokazuje na mapce aktualne miejsce pobytu taksówki i jego drogę w naszym kierunku. Jest to najlepszy  i najtańszy sposób zamawiania taksówki zarówno tutaj jak i w Tajlandii. Unika się w ten sposób naciągaczy i bezsensownego targowania się o cenę. W naszym przypadku taksówka kosztowała 16 MYR.

Zoo Negara pewnie niczym specjalnie się nie wyróżnia spośród zoo w innych krajach, natomiast ma jedną zaletę – jest fantastycznie zielone, co sprawia, że większość zwierzaków przebywa w środowisku zbliżonym do naturalnego. Jest to bardzo przyjemne miejsce na 2-3 godzinny spacer, aczkolwiek tutaj też turysta musi zapłacić swoją cenę 🙂 Koszt dla takich jak my to 85 MYR. Dla chwili spokoju i ucieczki od skorkowanego, hałaśliwego miasta można wysupłać z kieszeni tę gotówkę 🙂

Największa atrakcja tego zoo to chyba jednak pandy. Trzymane w specjalnym pawilonie, są najwyraźniej otoczone szczególną opieką. I wyglądają naprawdę uroczo.

Po bardzo fajnym spacerze, jeszcze w sporej odległości do wyjścia z zoo łapie nas potworna, tropikalna burza. Miałyśmy nadzieję przeczekać ją w altance ze słomianym dachem, sądząc, że jak to w takich przypadkach bywa, długo nas tym deszczem męczyć nie będzie. Niestety, tym razem niebo się zaniosło całkowicie i strugi deszczu zalewały wszystko co możliwe. Ścieżki zaczęły się zmieniać w rwące strumyki. Nie było wyjścia, trzeba było jakoś się stąd wydostać. Po ponad godzinie czekania, zrzuciłyśmy buty i na bosaka wyruszyłyśmy w drogę. Pomimo posiadanych parasolek (skąpych), na miejsce dotarłyśmy przemoczone do suchej nitki. Przed wejściem do taksówki, wyrzymałyśmy nasze sukienki. Ale przygoda była. Jeśli ktoś chciałby to zobaczyć, podaję link: https://goo.gl/photos/jhnTXyJnt6ariFLLA

Szósty dzień w KL

Lajtowy. Trochę w hotelu, trochę łażenia po pobliskim markecie. Chwila odpoczynku, po dosyć intensywnych dniach zwiedzania i zaliczania sporej ilości kilometrów na piechotę.

Siódmy dzień w KL

Mamy dosyć centrum z ich wielkimi, komercyjnymi wieżowcami. Wsiadamy w kolejkę naziemną (oni nazywają to tu metrem 🙂 ) i jedziemy na końcową stację żółtej linii. Byle przed siebie. Wysiadamy na Semtul Timur i idziemy popatrzeć jak mieszkają i żyją przeciętni Malezyjczycy. Trafiamy do dzielnicy mieszkaniowej. I co się okazuje – tu też są wieżowce, tyle że już mieszkalne. Liczymy piętra – 21. Ciekawe, czy im też się psują windy.

Po drodze mijamy szkołę. Chmara dzieciaków ubranych jednakowo – granatowe spodnie lub spódniczki i biało granatowe koszule, wybiega z budynku, aby na ulicznym straganie kupić upieczony w panierce kawałek piersi z kurczaka. Właściciel straganu ma pełne ręce roboty. Dokładamy mu pracy i my, bo też chcemy spróbować tego dziecinnego przysmaku 🙂 Jest naprawdę dobry 🙂

img_20170119_133830

A potem przechodzimy ulicami z małymi jadłodajniami, straganami, malutkimi sklepami. Normalne życie z dala od wielkiego centrum i budynków, które „trzeba” zobaczyć.

Na ulicy zaczepia nas stary Chińczyk. Okazuje się, że wie dużo o Polsce, bo spędził w niej trochę czasu. Ucinamy sobie pogawędkę w zupełnie dobrej angielszczyźnie 🙂

IMG-20170119-WA0000

Burza i deszcz łapią nas już na szczęście w kolejce, w drodze powrotnej. No cóż zrobić, taki mamy klimat 🙂

Jutro koniec włóczęgi. Pakujemy manatki, bo w sobotę wracamy do „domu” czyli pod tajlandzkie słońce. Przed nami nowe tereny i nowe przygody 🙂