O godzinie 8.00 rano przyjeżdża po mnie ten sam kierowca tuk-tuka, który szczęśliwie dowiózł mnie poprzedniego dnia z lotniska do hotelu. Na szczęście zdążyłam się z nim poprzedniego dnia umówić, bo jak się później okazuje, hotelowi kierowcy są raczej mało odpowiedzialni. Wyruszamy do Angkor, czyli kompleksu świątyń rozciągających się tutaj na ogromnej przestrzeni.

Na początek jedziemy kupić bilet wstępu. Można je wykupić na jeden dzień, na trzy a nawet na siedem. To dla tych najbardziej zafascynowanych tutejszą historią i architekturą. Wykupuję bilet na jeden dzień i na tzw. małą pętlę. Nie wydaje mi się, że przy tej temperaturze dam radę obejść cały ten obszar. W kasie, uprzejma pani robi mi zdjęcie i wydaje mi bilet. Jak się okazuje, bilet jest całkiem spersonalizowany – moje zdjęcie znajduje się na bilecie. Koszt takiego biletu to 37$. (Zapomniałam wspomnieć wcześniej, że w Kambodży płaci się właśnie przede wszystkim dolarami, które wraz z ichniejszymi Rialami można spokojnie wybierać z bankomatów).

A potem jedziemy już na teren świątyń. Przy wjeździe na sam ten obszar kontrola biletów, gdzie uważnie patrzą mi w twarz i na bilet. Wjeżdżamy na teren Angkor.

Mój kierowca zostawia mnie na początku drogi i pokazuje, gdzie mam później go odszukać.

Tymczasowym mostem pontonowym (stary, prawdziwy jest w rekonstrukcji) wkraczam na teren wyspy, na której znajdują się pierwsze świątynie. Tu znajduje się najsłynniejsza Angkor Wat Temple.

Nagabywana po drodze przez tutejszych przewodników, ulegam w końcu namowom i zatrudniam jednego z nich. Jak się później okazuje, nie była to najgorsza decyzja. Starszy już wiekiem przewodnik oprowadza mnie po całym kompleksie, pokazując drobne szczegóły, na które pewnie sama nie zwróciłabym uwagi i opowiada ciekawe historie dotyczące powstawania państwa Kambodży, mieszania się hinduizmu i buddyzmu w tym kraju, zwraca uwagę na geometryczne szczegóły zwiedzanych budowli. Jest tego tak dużo, że trudno to wszystko opisać, dlatego zainteresowanych odsyłam raczej do poczytania publikowanych na ten temat materiałów. Jest to faktycznie kawał historii. Wizyta w tym kompleksie to prawie dwie godziny chodzenia po bardzo zróżnicowanym terenie a to dopiero początek drogi.

Wracam do mojego kierowcy, którego znalezienie wśród tłumu innych tuk-tuków, nie jest rzeczą łatwą. Na szczęście trafia mi się bardzo rozsądny człowiek, który lepiej wypatruje mnie, niż ja jego. Jedziemy do następnego kompleksu, gdzie znowu czeka mnie wędrówka. Jak nigdy, na głowie mam czapeczkę, bo przy temperaturze 33 stopni, chodzenie po różnego rodzaju wertepach jest trochę utrudnione.

I tak po kolei zaliczamy następne partie tego kompleksu. Wszędzie mam obowiązek pokazania biletu, którego pilnuję jak oka w głowie. Bez niego nie pozwolą mi wejść do następnych części.

Wybraną pętlę kończę wizytą w najbardziej popularnej świątyni Ta Prohm, z której tylko częściowo wycięto dżunglę. Tutaj potężne korzenie drzew bamianów i kapoków obejmują kamienne budowle. Widok faktycznie fantastyczny.

Cały obszar świątyń zajmuje ponad 100 km kwadratowych i z pewnością nie ma siły, żeby obejrzeć go w jeden dzień. Ja tylko po małej pętli pokonuję ok. 12 km spacerem, mając do dyspozycji wehikuł, który przewozi mnie z jednej części do drugiej.

Po prawie 6 godzinach zwiedzania, mój szalenie sympatyczny kierowca odwozi mnie do hotelu.

Jeśli ktoś ma ochotę obejrzeć całą masę zdjęć z tej wycieczki, znajdzie je pod niniejszym linkiem:

https://photos.app.goo.gl/BosmrL2dRQ8ZRNRPA

Po południu dotykają mnie lekko realia tego kraju. Jak zawsze mam ze sobą własną kawę, którą mogę sobie spokojnie zrobić w pokoju hotelowym. Niestety nie przepadam za sproszkowaną śmietanką, więc wyruszam na poszukiwanie zwykłego mleka. I tu natykam się na poważny problem 🙂 okazuje się, że muszę przejść całkiem spory kawał drogi, aby w końcu je zakupić, bowiem na mojej ulicy go nie ma.

W drodze powrotnej, w garażowej knajpce zjadam rewelacyjne, grillowane kiełbaski ze wspaniałą surówką, co mi po trosze rekompensuje długą drogę w wysokiej temperaturze i kurzu 🙂

Jedzenie było najwyraźniej dobre, bo bez problemu przeżyłam 🙂