Sumatra, wyspa w pełni indonezyjska leżąca w Azji Południowo-Wschodniej, a o której myślałam już wielokrotnie podczas poprzednich wyjazdów do Tajlandii. Jedno z dwóch miejsc na świecie,  gdzie można spotkać żyjące na wolności orangutany. Drugim takim miejscem jest Borneo, gdzie można je spotkać zarówno po stronie malezyjskiej jak i indonezyjskiej.  Próbowałam się swego czasu wybrać właśnie na indonezyjską stronę Borneo, ale wyprawa tam z Phuket okazała się być dosyć skomplikowana. Dotarcie na Sumatrę było dużo łatwiejsze i dlatego właśnie tam postanowiłam zobaczyć żyjące na wolności orangutany. A ponieważ u mnie takie postanowienia są zazwyczaj realizowane więc w końcu tutaj dotarłam, choć jak zwykle nie bez przygód. 
Leciałam liniami Air Asia i to z tzw. przesiadką niegwarantowaną. Oznacza to, że w Kuala Lumpur musiałam odebrać swój rejestrowany bagaż i przejść jeszcze raz całą zabawę z oddawaniem go i przechodzeniem przez odprawę paszportową i security. Jak zwykle AirAsia nie zawiodła i w ostatniej chwili lot do Medanu został opóźniony o 1,5 godziny. Zamiast niecałych 4 godzin, spędziłam tam ponad 6. Samego lotu w sumie było tylko 2,55 godziny. Reszta to tułanie się po wcale nie za pięknym lotnisku. Na szczęście spotkałam tam przemiłą młodą Turczynkę, z którą przegadałyśmy parę godzin w jakiejś kafejce. A swoją drogą, to jest niesamowite,  co te linie wyprawiają.  Jeszcze nigdy nie udało mi się z nimi przelecieć jakiegoś rejsu o czasie. 
Miałam być w Medanie o 20.30, ale tym sposobem do Medanu przybyłam przed 1.00 w nocy. Na lotnisku oczywiście trzeba było kupić jeszcze wizę (35 euro), przejść odprawę paszportową, nota bene z przemiłym oficerem imigracyjnym i wypełnić na komputerze jakiś formularz celny. Wszystko to zajęło sporo czasu i po wyjściu z lotniska nikt już z hotelu na mnie nie czekał. Ale od czego dobrzy ludzie, bo mam wrażenie, że w Azji tylko na takich trafiam. Pomogli mi przesympatyczni taksówkarze,  którzy dzwoniąc do hotelu przywołali mi ponownie kierowcę i w końcu po godzinie pierwszej, głodna i zmęczona po praktycznie całym dniu w podróży, dotarłam na miejsce.

I znowu miałam nosa przy wybieraniu hotelu, bo nie dość,  że blisko lotniska to jeszcze okazał się być naprawdę uroczy.  Ładny pokój z łazienką w małym cottage, otoczonym zielenią,  wokół ogrody pełne kwiatów i całkiem przyzwoity basen w środku kompleksu. Przemiła obsługa,  spokojnie i cicho.

W nocy, jeden z uprzejmych kierowców hotelowych przywiózł mi jeszcze, zakupiony gdzieś poza hotelem smażony makaron, który był  przepyszny. Następny dzień spędziłam przy basenie, relaksacyjnie przed czekającą mnie podróżą do Bukit Lawang, czyli przedsionka dżungli. Miałam już tam nie tylko zarezerwowany hotel ale także dwudniową wyprawę do dżungli.

W piątek o 9.00 rano wyruszyłam w drogę.  Po drodze zabraliśmy w Medanie jeszcze 3 osoby z dwóch hoteli marnując na to ponad dwie godziny i po następnych kilku godzinach jazdy wylądowaliśmy w Bukit Lawang.

Trafiło mi się ponownie śliczne miejsce, położone nad rwącą rzeką i z widokiem na dżunglę po drugiej stronie. Pokój przestronny z wielkim łożem pod baldachimem, bardzo ładną łazienką i tarasem. Furtka do rzeki i niesamowita zieleń po jej drugiej stronie.
O godz. 16.00 nastąpiło spotkanie z naszym przewodnikiem, omówienie wszelkich spraw związanych z wyprawą do dżungli, a potem kolacja w pobliskiej knajpce. Nazajutrz czekało na mnie najwyraźniej wielkie wyzwanie. Poszłam spać trochę niespokojna. Wyglądało na to, że tym razem chyba trochę przeceniłam swoje możliwości.