Jak wcześniej była długa przerwa w postach tak teraz dwa w jednym czasie. Niestety, braki w dostępie do internetu nie pozwoliły na jakiekolwiek wpisy a tutaj wyprawa za wyprawą 🙂

Długo na Kamali nie posiedzieliśmy. W 2 dni później wyruszamy lokalnym autobusem do Prowincji Ranong, graniczącej z Birmą. Stamtąd płyniemy na małą wysepkę Ko Chang.

IMG_20171229_170827.jpgPięć godzin w podróży, podczas której niby ekspresowy autobus zatrzymywał się na różnych przystankach, skąd zabierał czekające na niego osoby jak również przystawał w najdziwniejszych miejscach po trasie, najwyraźniej na życzenie pasażerów, w których takowi wysiadali. Wynikało z tego, że trasa nie do końca jest ustalona i że wysiąść można wszędzie 🙂

Na szczęście nie opóźniło to zbytnio przyjazdu na miejsce, gdyż dla nas to nie był koniec podróży. Z dworca autobusowego musieliśmy się dostać do portu, z którego speed boat nazwana tu szumnie ferry czyli promem, miała dostarczyć nas na kolejną wyspę, będącą małym rajem i oazą spokoju. I znowu rozklekotane coś w postaci pick-up i budą z siedzeniami dowiozło nas szczęśliwie do portu. Tym razem koszt od sztuki wynosił 50 THB.

Po szybkim i całkiem, całkiem pikantnym obiedzie w maleńkiej, przyportowej jadłodajni będącej jednocześnie małym sklepikiem i chyba posiadającej część mieszkalną, wyruszyliśmy do celu.

Załadowana łodź ludźmi i najwyraźniej zaopatrzeniem wyspowych resortów, po półgodzinnej podróży wyrzuciła tylko nas dwoje na pustym nabrzeżu, wioząc pozostałych na pobliską wyspę Ko Phanoi.

Ruszyliśmy z naszymi bagażami do przodu licząc znowu na złapanie jakiegoś środka lokomocji, który by dowiózł nas do miejsca przeznaczenia. I tu tzw. zonk. Na pustym placu, oprócz dwóch rozklekotanych skuterków, nie widać czegokolwiek, co by przypominało jakąś w miarę rozsądną podwodę. Po placu kręci się paru Tajów, przyglądają się życzliwie, lulki palą. Starszy Taj pyta dokąd zmierzamy. Podajemy nazwę i słyszymy, że mogą nas podwieźć. Czym? Pokazuje stojące 2 skuterki. Z bagażem? Oczywiście. Robi mi się lekko ciepło i patrzę z niedowierzaniem. Wyciągamy papierosy potrzebując chwili zastanowienia. Wygląda na to, że jest to jedyna opcja. No nie jedyna – druga to godzinny spacer z bagażami na drugą stronę wyspy, bo właśnie tam zarezerwowaliśmy sobie domek. Ryzykujemy. Nasza mała walizka zostaje umieszczona na jednym ze skuterów z przodu przed kierowcą, plecaki zakładamy na siebie. Z duszą na ramieniu zasiadamy na podstawionych skuterkach. Skuterki pamiętają chyba jakieś bardzo stare czasy. Wybetonowana na początku dróżka zamienia się z czasem na wątpliwej jakości polną ścieżkę przez dżunglę. Od połowy drogi łudzę się nadzieją, że po pierwsze uda się tym czymś dojechać a po drugie, że nie spadnę. Zsiadam na miękkich nogach a właściwie zesztywniałych od próby utrzymania się na tym wehikule.

I następna niespodzianka – skuterki zatrzymały się pod górą – dalej nie jadą a nas czeka droga z bagażami ok. 80 metrów wzwyż.

Podczas chwili odpoczynku próbują nas zjeść czerwone mrówki. Trochę to przyśpiesza nasze wędrowanie. W końcu docieramy do Mama’s Bungalows 🙂 Z góry widać morze.

IMG_20171228_104357.jpg

Dostajemy domek z werandką. Trochę murowany, trochę drewniany. W środku duże łóżko z moskitierą, wieszak w postaci drąga, coś, co przypomina stojącą półkę i wejście do czegoś, co ma służyć za łazienkę, do której nie tylko nie ma drzwi ale nawet żadnej kotary. Spłuczka do sedesu w formie wiadra z wodą, wiszący prysznic i umywalka. Prosimy o ręczniki i papier toaletowy. Nie powiem – dostajemy 🙂 Na tarasie miły małżonek właścicielki rozwiesza nam hamak. Walizki do końca nie rozpakowujemy 🙂 Drzwi do domku nie posiadają zamknięcia. Za skobelek służy nam kawałek morskiej skamieliny 🙂

A potem schodzimy do uroczej restauracji, z której rozciąga się cudowny widok na zatokę i plażę. Schodzimy po schodach na plażę gdzie wita nas nie biały, nie złoty, nawet nie szary tylko czarny piasek. Przybrzeżne fale motają także czymś czarnym, które w słońcu skrzy się niczym złoty pył. Dalej woda przejrzysta, przez którą widać dno. Pierwszy szok minął. Jest dobrze.

Jeszcze tylko potem krótka informacja, że światło w domku jest tylko od 18.00 do 6.00 rano, komórki można ładować tylko w restauracji, gdzie podobno jest Wi-Fi (jak się potem okazuje bardzo słabiutkie), woda w łazience jest tylko zimna a wychodząc z domku, należy wszystko z tarasu chować i zamykać otwory (szyb tu nie ma, są tylko okiennice), bo przychodzą małpki i kradną. Przyjmujemy to do wiadomości 🙂

O zmierzchu zachwyca nas niebo i zachód słońca, noc pod moskitierą i bez jakiejkolwiek klimy czy wentylatora daje się przeżyć całkiem normalnie a szum morza pięknie utula do snu. Rankiem wita nas słońce i już nam się wszystko podoba. Wspaniałe miejsce, cudowny spokój, świetna kuchnia, rewelacyjni właściciele. Aż żal, że to tylko cztery dni.

Koniec pobytu na Ko Chang przynosi dodatkowe niespodzianki. Podczas ostatniej kolacji nagle coś z niemałym wcale plaskiem spada nam na stół 🙂 Najwyraźnie ktoś miał ochotę się do nas przyłączyć 🙂 Przyczepiło się to do stołu i najwyraźniej czeka na coś lepszego 🙂

IMG_20171230_192840

Ostatniego dnia wyruszamy ponownie do portu, tym razem już tylko jednym skuterkiem ale za to z tzw. „koszem” 🙂 Gdzieś po drodze Andrzej musi zejść na chwilę, bo skuterek nie daje rady podjechać 🙂 Znowu niezapomniane wrażenia 🙂

IMG_20171230_162146

Mała speed boat czeka już na przystani a potem jeszcze podróż do dworca autobusowego i ruszamy w drogę powrotną.

Na trasie jeszcze jedna przygoda. Prowincja Ranong przez którą wracamy graniczy z Birmą i może dlatego po drodze znajduje się tzw. check-point – miejsce, w którym policja imigracyjna przeprowadza kontrole w samochodach i autobusach. Jadąc w kierunku Ko Chang wystarczyło przedstawicielom policji pokazać nasze kopie paszportów (oryginalne paszporty zazwyczaj leżą sobie spokojnie w domu) i wszystko było w porządku a i sama kontrola Tajów jadących autobusem przebiegła szybko i sprawnie. W drodze powrotnej, kontrola ta przebiegała już zupełnie inaczej. Większość Tajów musiała wysiąść z autobusu i udać się ze swoimi dokumentami do stojącego przy drodze stanowiska a nasze kopie paszportów zostały zabrane do sprawdzenia. Z okna autobusu obserwowaliśmy jak kilku funkcjonariuszy sprawdza uważnie wszystkie dokumenty naszych współpasażerów i uważnie przeglądą nasze kopie paszportów, dyskutując przy tym zawzięcie.

Czas mijał, powoli wracali do autobusu Tajowie i zajmowali ponownie swoje miejsca. A potem do autobusu z groźną miną wszedł pan w mundurze i kładąc rękę na ramieniu mojego męża a na mnie kiwając palcem, wskazał nam drogę do wyjścia. Zrobiło się lekko niemiło. Cały autobus śledził z uwagą naszą drogę ku stanowisku na drodze. Wiedzieliśmy, że nasze kopie sprawdzano pod kątem posiadania wizy. W moim przypadku sprawa była łatwiejsza, bo 2-miesieczną wizę otrzymałam już w Polsce, ale Andrzej przyjechał w ramach 30 dni, które nam przysługują przy wjeździe do Tajlandi i na które wiza jest niepotrzebna. I ten brak wizy najwyraźniej nie spodobał się któremuś z funkcjonariuszy. Na szczęście, na stanowisku był także jakiś oficer wyższy rangą, z którym można się było porozumieć (co w przypadku szeregowych funkcjonariuszy, jest sprawą ogromnie trudną, z uwagi na barierę językową) i sprawa została wyjaśniona. Zostaliśmy nawet przeproszeni i pouczono nas tylko na przyszłość, aby przy takich wyjazdach mieć jednak paszport przy sobie. Poczułam, że mój żołądek wraca na swoje miejsce. W Tajlandii najmniejsze kłopoty z jakimikolwiek służbami mogą mieć naprawdę niemiłe zakończenie.
A pośredni dowód tego mieliśmy na końcu, gdy wracając do autobusu, zobaczyliśmy, że kierowca już wyjął z luku nasz bagaż i zaczął go nieść w naszym kierunku. Widocznie wiele rzeczy widział na tej trasie 🙂 Bagaż i my wróciliśmy na swoje miejsce a tajscy pasażerowie powitali nas życzliwymi uśmiechami.

Zdjęć  z tej przygody nie ma, bo baliśmy się oddychać a co dopiero mówić o robieniu zdjęć 🙂

A na koniec mała galaria zdjęć z Ko Chang 🙂