Poniedziałek po wyprawie do dżungli spędzony relaksacyjnie w hotelu. Ciągle bolały mnie mięśnie zwłaszcza nóg, choć i tak było już lepiej, niż poprzedniego dnia. Myślę, że dużo pomógł rewelacyjny masaż, zrobiony zaraz po powrocie. Nie czułam się jednakże na siłach wyruszać jeszcze na dalsze spacery. Uznałam, że organizm wymaga jednak regeneracji po tak dużym wysiłku, jakim był trekking przez dżunglę. Wykorzystałam jednak ten dzień na znalezienie lokalnego przewodnika, który podjął się pokazania mi okolic Bukit Lawang. I tak też się stało. We wtorek rano spotkałam się z nim o 9.30 rano i tak się zaczął następny etap moich przygód. Tomam zabrał mnie na początek tuk-tukiem do pobliskiej wioski, gdzie miałam okazję zobaczyć pola ryżowe i pracujące na nich kobiety, które właśnie sadziły na nich nowe sadzonki ryżu. Ogromnie ciężka praca, zwłaszcza w tym klimacie. Brodzące w wodzie indonezyjki obsadzały żmudnie wydzielone połacie pól ryżowych.

Odwiedziliśmy także miejsce, w którym, na bazie fasoli sojowej robione było tofu i gdzie można było obejrzeć cały proces tworzenia go od samego początku.

Po zrobieniu drobnych zakupów, zamieniliśmy tuk-tuka na skuter i dopiero wtedy zaczęła się prawdziwa frajda. Bocznymi, szutrowymi drogami zostałam przewieziona w piękne miejsca na skraju dżungli i tym razem czekały mnie jedynie spacery po raczej płaskim terenie. Po drodze odwiedziliśmy uroczy, samotny domek, należący do przyjaciela Tomama, położony na skraju dżungli i otoczony wspaniałą zielenią. Wymarzone miejsce do życia w ciszy i spokoju aczkolwiek nie bez małych konfliktów z podchodzącą pod dom zwierzyną.

Konflikt ten dotyczy wszystkich tutejszych rolników. Próbują oni na skraju dżungli uprawiać warzywa i owoce, mające im przynosić jakiekolwiek dochody, a które niestety przyciągają z dżungli nie tylko w miarę pospolite małpy ale także orangutany. Interesują je zwłaszcza drzewa z owocami duriana, który jest jednym z najdroższych owoców na świecie i którego sprzedaż przynosi największe dochody. Orangutany potrafią w ciągu jednej nocy oczyścić drzewa z owoców. Rząd indonezyjski, biorąc pod uwagę, iż orangutany są pod szczególną ochroną, próbuje rekompensować straty rolnikom, ale są one pokrywane tylko częściowo. Stąd też niektóre większe agencje turystyczne i różnego rodzaju stowarzyszenia, tworzą swego rodzaju fundusze, z których środki finansowe przeznaczone są na pomoc poszkodowanym rolnikom.

Podczas dłuższego spaceru okolicznymi ścieżkami, natknęliśmy się właśnie na samice orangutana z małym, siedzącą wysoko na drzewie, niedaleko jednego z tamtejszych domostw. Tym samym liczba widzianych przeze mnie orangutanów zwiększyła się do 10 osobników. Mieliśmy ogromne szczęście, że bez wchodzenia w głąb dżungli mogliśmy je przez jakiś czas poobserwować.

A potem lunch w zaprzyjaźnionej przez Tomama knajpce w postaci smażonego ryżu z omletem i wspaniałym sokiem ze świeżych mandarynek. I tutaj muszę przyznać, że jedzenie na Sumatrze jest rewelacyjne. Zawsze smakowało mi jedzenie w Tajlandii, ale odnoszę wrażenie, że tutaj smakuje mi bardziej. I tam i tutaj podają smażony ryż czy makaron, ale są to kompletnie odmienne smaki. 

Podczas lunchu przed oczami miałam widok gór porośnięty gęstą, zieloną dżunglą. 

Po lunchu zjazd do uroczej rzeki, już nie tak bystrej jak ta, którą przekraczałam w dżungli i która płynie pod moim hotelem. Można było spokojnie przez nią przejść na drugą stronę a nawet się w niej wykąpać. Akurat na to nie byłam przygotowana, ale nic straconego ponieważ istnieje szansa, że będę tam jutro. Przede mną znowu wycieczka w nieznane. 

Dzisiaj obeszłam spacerem okolice mojego hotelu po obu stronach płynącej tu rzeki, przechodząc co i rusz przez różnego rodzaju mostki i włócząc się po sklepikach. Piękny spacer pełen cudownych widoków.

Muszę powiedzieć, że Sumatra mnie całkowicie zauroczyła. Wspaniałe widoki, cudowna przyroda, wspaniali, przyjaźni, pomocni i uśmiechnięci ludzie, przepyszne jedzenie a i klimat wcale nie najgorszy, choć trzeba przyznać, że nie jest to jeszcze pełnia sezonu. Prawdziwy sezon tutaj tak naprawdę zaczyna się dopiero w czerwcu, lipcu. I co ważne, komunikacja z tubylcami nie jest aż taka trudna, bo wielu z nich posługuje się całkiem dobrym angielskim.

Ogromnie się cieszę, że w końcu tu trafiłam i że jeszcze jedno spełnione marzenie wrzuciłam do koszyczka życzeń i pragnień. Nie żałuję ani jednej chwili tu spędzonej i tak naprawdę chętnie zostałabym tutaj na dłużej.