Pratycznie po całym miesiącu spędzonym w Patong, przyszła pora, żeby pożegnać się z miejscowością całkowicie komercyjną i nastawioną przede wszystkim na turystów. W piątek, 16 grudnia poszłyśmy ostatni raz na plażę pożegnać się z tutejszym tłumem, naszymi małymi przedsiębiorcami i całą oprawą tego hałaśliwego, pełnego ludzi i wszelakiego rodzaju pojazdów miejsca. W ostatni dzień na plaży poznałyśmy sympatycznego Szwajcara, który bywał w Polsce i bardzo się ucieszył, że może pogadać z Polkami. Ostatnie selfie z naszym uroczym przedsiębiorcą, który nas pięknie witał każdego dnia i szykował szybciutko dla nas stoliki i krzesełka, pożegnanie z naszymi paniami od zabiegów kosmetycznych na plaży no i oczywiście (:)) selfie z naszym nowym znajomym.

Do hotelu wracałyśmy główną ulicą Patong, aby na koniec poczuć raz jeszcze smak i niesamowity rejwach tego miejsca.

Po tym miesiącu spędzonym na Patong mogę jedynie powiedzieć, że nie był to najlepszy wybór dla osób takich jak Ewa czy ja. I nie jest to chyba kwestia wieku a przede wszystkim kwestia osobowości i upodobań. Jeśli ktoś lubi hałas uliczny, liczne bary, dyskoteki i ulice tętniące życiem – jest to z pewnością miejsce dla niego. Dla osób lubiących naturę, ciszę i choćby trochę  spokoju, jest to miejsce koszmarne. Owszem, można tu przyjechać na tydzień lub dwa, aby poczuć ten klimat i zobaczyć jak wygląda tajlandzki Sopot czy Zakopane w okresach szczytu turystycznego, ale dla takich osób jak my, jest to wypoczynek o marnej jakości. Tłumy na ulicach, tłumy na plaży, tłumy na jezdniach. Dobre na chwilę, ale nie na tak długi okres czasu. Przeżyłyśmy, ale gdybym miała jeszcze kiedykolwiek wrócić na Phuket, z całą pewnością nie byłby to już Patong. Ja mu w każdym razie dobrych rekomendacji nie daję.

W sobotę, trochę drobnych zakupów spożywczych (bo kto wie, co nas czeka w nowym miejscu), pakowanie bagaży (znowu się okazało, że mamy ich za dużo, pomimo wysłania już części z nich pocztą tajską do Polski) i w niedzielę przeprowadzka do zupełnie innej części Phuket.

O 14-tej w niedzielę zameldowałyśmy się w Nai Yang, leżacym w pólnocnej cześci wyspy, bliżej portu lotniczego. I kompletnie nowe doznania. Hotel położony na uboczu głównych arterii. Nareszcie z okien widok na las drzew kauczukowych i kompletny brak możliwości przejechania nam pod oknami jakiegokolwiek pojazdu. Zupełnie inne powietrze i jego zapach. Wieczorami koncert cykad. Czysto do bólu – fakt hotel został zbudowany w ubiegłym roku. Duży pokój, przesympatyczna obsługa, o dziwo mówiąca całkiem dobrze po angielsku.

Nie byłybyśmy sobą, gdybyśmy tego samego dnia nie zbadały dróg prowadzących nas do plaży i nie zobaczyły samej plaży. W końcu zostało nam tylko 25 dni cieszenia się wodą tajlandzkich mórz.

I pierwsze pozytywne zaskoczenie – drogi prowadzące do plaży prawie puste (oprócz jednej głównej, którą trzeba przekroczyć po drodze i co jak zwykle nie jest prostą i bezpieczną czynnością). Idziemy wśród pól i traw, po drodze mijając coś, co przypomina nam bardziej wioski lub małe osiedla, niż główne drogi miejskie.

A na końcu plaża – kompletnie odmienna od tego, co było poprzednio. Wolna od tłumów, otoczona pięknym kompleksem Parku Narodowego Sirinat, odmienna w swej urodzie od zatłoczonej plaży w Patong. Jest to plaża w większości używana przez samych Tajów, którzy spędzają tu swój wolny czas w sobotę i niedzielę, siedząc albo na samej plaży albo na terenie przylegającego do plaży parku. Odpoczywają całymi rodzinami, grilując swoje własne potrawy i ciesząc się z chwilowego wypoczynku.

Sama plaża jest wspaniała. Jej oprawę stanowią wielkie drzewa Parku Sirinat. Niektóre z nich można zobaczyć powalone na piasku z ich wielkimi korzeniami, jest więcej muszli i walających się skrawków, znajdującej się w pobliżu, rafy koralowej. Nawet piasek ma tu trochę inną gramaturę i nie rzuca się tu tak na człowieka jak na Patong Beach.

No i ogromna zaleta – w tygodniu jest praktycznie pusta. Wczoraj wokół nas naliczyłam może 10 osób. A w cudownie ciepłym morzu – przez długie okresy tylko Ewa i ja. Cudo malinowe.

Promenada nad plażą jest fantastycznie spokojną ulicą, po której tylko od czasu do czasu przejeżdża jakiś pojazd.

Wczoraj wracając z plaży zobaczyłyśmy drobne oznaki zbliżających się Świąt Bożego Narodzenia. Wywieszone ozdoby mają w nikłym stopniu przypominać przebywającym tu turystom, że gdzieś na świecie zbliża się taki czas. Nawet w wielkich sklepach ilość ozdób świątecznych jest raczej symboliczna i oczywiście nigdzie nie słychać znanej nam tak dobrze melodii „Jingle Bells” 🙂

No ale cóż – nie wszystko jest takie pięknie. Dzisiaj po raz pierwszy zetknęłyśmy się z tzw. różnicą kultur. Niestety miałyśmy (mam nadzieję pierwszą i ostatnią)  okazję do zmierzenia się z tajską „uprzejmością”. Wyszłyśmy z hotelu na drogę prowadzącą w kierunku plaży z zamiarem odbycia spaceru, niekoniecznie, z uwagi na raczej pochmurną pogodę, na samą plażę. Zatrzymał się przy nas samochód, którego kierowca zapytał nas, w którym kierunku się udajemy. Ponieważ plaża nie wchodziła w grę, to generalnie kierunek tak naprawdę był nam obojętny. Kierowca stwierdził, że jedzie do głównej trasy i może nas podrzucić. Żal byłoby z oferty nie skorzystać. W trakcie rozmowy okazało się, że kierowca jedzie do Tesco Lotus po zakupy. Pamiętając, że takowy sklep znajduje się na ulicy, którą przekraczamy idąc na plażę, stwierdziłyśmy, że my też chętnie tam wysiądziemy i sprawdzimy tutejszy asortyment. W trakcie jazdy, okazało się nagle, że miły pan jedzie w zupełnie innym kierunku niż się spodziewałyśmy. Nie, to nie było porwanie 🙂 Pan jechał do ogromnego marketu Tesco oddalonego o parenaście kilometrów od miejsca naszego pobytu. Trudo było nawet wysiąść po drodze. Z lekkim przerażeniem obserowałyśmy zwiększający się dystans od naszego hotelu. Pod marketem Pan oznajmił, że za godzinę będzie wracał i że oczywiście może nas zabrać. No cóż, innego wyjścia nie widziałyśmy, tym bardziej, że skołował nas trochę samą jazdą i zmianą jej kierunków. Połaziłyśmy trochę po Tesco, robiąc drobne zakupy i wróciłyśmy po godzinie do naszego kierowcy. I nagle tzw. zong. Z grzeczności zapytany Pan czy nie trzeba mu jakoś zapłacić, spokojnie zasugerował 1000 batów. W ostateczności wziął 900, bo stwierdziłyśmy, że więcej przy sobie nie mamy. Po raz pierwszy w tym kraju poczułam, że jestem wściekła i że znalazł się ktoś, kto nas nabił w butelkę. W ten właśnie sposób objawiła się w dosyć drastyczny sposób różnica kulturowa. W Polsce, jeśli uprzejmy kierowca proponuje podwiezienie w jakimś kierunku, najczęściej nie oczekuje za to zapłaty, zwłaszcza, gdy nie musi zbaczać z obranej drogi. Tutaj propozycja podwiezienia jest najzwyklejszym interesem a każdy kierowca taksówkarzem. Podobno najlepiej uczyć się na własnych błędach. Następnym razem, gdy ktoś nam zaproponuje podwiezienie, od samego początku będziemy krzyczeć: Ok, but we have not money 🙂 Człowiek jednak całe życie musi się uczyć 🙂