W dzień po moim powrocie z Kambodży przylatuje długo oczekiwany mąż. Pierwsze trzy dni spędzamy na trochę już bardziej wyludnionej Kamali, aczkolwiek w dalszym ciągu pełnej gwaru i ludzi.

Już w dniu jego przyjazdu wyczajamy na naszej ulicy świetną jadłodajnię. Takiego Tom Yuma nigdzie jeszcze nie jadłam. Uroczy właściciel, dopieszcza nas dodatkowo deserami w postaci różnego rodzaju owoców. Rewelacja. A i pad thai jest znakomity.

Zaludniona jednak plaża na Kamali nie jest wymarzonym miejscem na dwutygodniowy wypoczynek. Wyruszamy na małą wyspę Koh Yao Yai, siostrzaną wyspę mojej ulubionej Koh Yao Noi. Tutaj jeszcze nie byłam i sama jestem ciekawa jak wygląda ta trochę większa siostra. Jak zwykle wsiadamy na speed boat.

Tutejszy tuk-tuk dowozi nas do miejsca zakwaterowania. Zgodnie z dawnym życzeniem mego męża, zarezerwowałam nam noclegi w bambusowym bungalow 🙂 i jest tak jak chciał 🙂

Domek wyposażony jest w łóżko z moskitierą, zamiast klimy – wentylator, coś w rodzaju malutkiego stolika i pałąk na ubrania. Z przodu mała weranda a z tyłu łazienka pod gołym niebem, otoczona bambusową palisadą. Cudo malinowe 🙂

A do tego wszystkiego morze pod samym nosem i sporo zieleni wokół. No lepiej już być nie mogło.

Jako że Koh Yao Yai jest większa, wypożyczamy na drugi dzień skuter i wyruszamy w drogę. Po motorze, którym jeździ mój mąż, skuterek wydaje się być bardziej zabawką niż prawdziwym pojazdem. Ale jedzie 🙂

Po drodze mijamy piękne okolice i trochę większe niż na Koh Yao Noi wioski. Widoki urocze.

Lądujemy w końcu na pięknej plaży gdzie spędzamy większość dnia.

Kolację jemy w uroczej knajpce, gdzie serwują wyśmienite tajskie jedzenie i jest przesympatyczna obsługa. Od tej pory jemy tam praktycznie codziennie.

W ciszy, przy praktycznie pustych plażach, wspaniałych wschodach słońca i przy całkowitym rozleniwieniu spędzamy 6 dni. Naprawdę żal było wyjeżdżać.