Początki tutaj są dla mnie zawsze trudne dlatego nic szczególnego się w pierwszych tygodniach nie dzieje. Zachodzi w nich przede wszystkim próba adaptacji – do klimatu, temperatury a przede wszystkim do zmiany strefy czasowej. I to ostatnie jest najtrudniejsze. Jako w pełni ugruntowana „sowa”, która dopiero zaczyna żyć nocą, mam ogromne problemy z przestawieniem się na czas w tej części świata. Sześć godzin do przodu daje mi się potwornie we znaki. W tym roku, nie wiadomo dlaczego, trwa to o wiele dłużej niż poprzednio. O godz. 12.00 w nocy mój organizm wcale nie wykazuje chęci do spania, bo kto w końcu w Polsce chodzi spać o godz. 18.00. Tym bardziej, że ja w kraju chodzę spać w godzinach, które dla wielu ludzi są już środkiem nocy. Za mną sporo połowicznie przespanych nocy i raczej niespokojnych, co w końcu jakimś tam zmęczeniem skutkuje.

Druga sprawa to kwestia klimatu – jeśli po naszych niskich, zimowych temperaturach człowiek wpada nagle na 30-33 stopnie i wilgotność powyżej 60% to lekki bunt organizmu, jakby nie było, musi nastąpić.

Zawsze w tym procesie adaptacyjnym staram się po prostu normalnie żyć bez specjalnych dodatkowych działań. Dokonywanie niezbędnych zakupów, bo zawsze mi czegoś w tych wynajętych domach brakuje, witanie się z plażą, morzem, tajskim jedzeniem i przyjaciółmi. No i oczywiście pierwsze masaże, za którymi tak tęsknię w kraju. Na wszelkie podróże przyjdzie jeszcze czas.

Za mną 2 spotkania z Moon – wspaniałą tajską przyjaciółką, wspólne lunche i wyprawa skuterem (bo jakżeby inaczej 🙂 ) na Bangtao Beach – piękną plażę, o wiele spokojniejszą niż na Kamali, gdzie sezon i powrót turystów widać w pełni. Spędziłyśmy tam wspaniały dzień, co po trochę zatłoczonej w tym roku Kamali, stanowił miłą odmianę.

Wygląda na to, że Kamala zrobiła się popularna i ilość turystów widocznie wzrosła w porównaniu do lat ubiegłych. Rosjan tutaj, jak i na całym Phukecie potworne ilości, ale oni byli zawsze. Co prawda, z tego, co się tu mówi, zrobili sobie teraz z Phuketu małe królestwo. Wykupili masę apartamentów, domów, założyli biznesy. Język rosyjski figuruje w menu każdej najmniejszej restauracji. Rząd tajski przyjmuje ich z otwartymi ramionami. Nie są lubiani przez zwykłych Tajów, ale mają pieniądze, tym samym stanowią bogatszą grupę klientów. O dziwo nie ma Chińczyków, za to jest bardzo dużo osób francuskojęzycznych, czego w poprzednich latach raczej nie było. Szwedzi, Norwedzy, Niemcy – to standard.

Spotkałam się także z moją młodzieżą. Po latach covidowych wrócili do pracy w agencji turystycznej i wygląda na to, że powoli zaczynają odbijać się od dna. Ich mała, prywatna kawiarenka całkiem nieźle sobie już radzi, a zarządzanie nią przekazali ojcu Beera, bo sami już na kierowanie nią nie mają zbyt wiele czasu. Sezon turystyczny w pełni. Młodzież przywitała mnie z radością, przygotowując specjalnie dla mnie rewelacyjną kolację. Buzie nam się, zwłaszcza z Kiu nie zamykały. Do domu wróciłam po 1.00 w nocy.

W międzyczasie uroczy wieczór spędzony w towarzystwie Brytyjczyków i Tajów na urodzinach Davida, męża mojej kolejnej, tajskiej przyjaciółki.

Koszty życia w Tajlandii praktycznie takie same jak kiedyś. Wzrosły może trochę ceny wynajmu apartamentów czy domów, chociaż jeśli chodzi o mnie, to ja nie narzekam. Za swój mały domek z salono-sypialnią, całkiem sporą łazienką i kuchnią oraz małym tarasem, otoczony piękną zielenią i w bardzo cichym miejscu, płacę miesięcznie 1.120 zł. W tę cenę wliczona jest wodą, energia, internet i pani, która przychodzi raz w tygodniu posprzątać i wymienić mi pościel i ręczniki. Do plaży mam stąd równo 1,5 km a spacery do niej nie bolą mnie wcale. Nie wydaje mi się, żeby to była wygórowana cena, porównując ją zwłaszcza do cen w naszym kraju.

Jeśli chodzi o jedzenie, to w zależności od potrzeb i miejsca, w którym się jada, można spokojnie przeżyć w granicach od 100 do 350 THB dziennie. Obecny przelicznik to: 100 THB = 11.24 zł. Mówię tu o normalnym życiu a nie „bywaniu” w drogich restauracjach. A oto przykłady tajskich dań, których ceny kształtują się od 30 THB za wspaniałą sałatkę z zielonego mango do najdroższego dania za 200 THB. Wszystko pyszne, świeże i pikantne w zależności od upodobań. Ja powoli przechodzę na te wypalające po trosze przełyk 🙂 To też jest proces adaptacyjny.

Danie w takiej restauracji, razem z jakimś napojem kosztowało 180 THB.

Ulubiony, całościowy, godzinny masaż ciała kosztuje mnie 300 THB, całkiem przyzwoite i do palenia papierosy – 74 THB, w sklepie za podstawowe zakupy nie płacę więcej jak 500 THB. Jak mam wymagania i coś mi się uwidzi – nie przekraczam 1000 THB. Jak widać, można tutaj spokojnie przeżyć, pod warunkiem oczywiście, że się ma normalne wymagania, a nie zapędy do wielu gwiazdkowych hoteli przy plaży i z basenem.

A ja powoli przeglądam już mapy i niespiesznie planuję następne przygody. Od dwóch dni zaczęłam w końcu w miarę normalnie sypiać.